Pracujesz na umowie śmieciowej? Możemy pomóc!

Non possumus

Dlaczego nie wybieram się dziś na wybory? Powodem nie jest zła pogoda, lenistwo i inne tego rodzaju przykłady, jakie często padają w wypowiedziach publicystów na temat tych, którzy się nie zdecydowali brać udział w tej jałowej szopce zwanej wyborami samorządowymi.

Większość argumentów przeciwko głosowaniu jest znana, większość ma charakter stricte moralny (w skrócie to ujmując “tylko świnie siedzą u koryta”). Wydaje mi się, że nie przekonałyby mnie wyłącznie tego rodzaju argumenty. Uważam, że osoba, która zasiada w samorządzie, czy ogólnie u władzy, nie musi z założenia być osobą złą, niemoralną, czy chciwą. To co mnie przekonuje w znacznie większym stopniu to z mojej perspektywy jałowość głosowania, jak i bycia wybieranym, zwłaszcza mając dobre intencje.

Przez ruch anarchistyczny od jego zarania przetacza się dyskusja na temat głosowania i udziału w wyborach. O ile 150 lat temu te dyskusje miały, moim zdaniem, uzasadnienie, ponieważ nie posiadali ówcześni obywatele doświadczeń tak szerokich jak nasze i mogli żywić złudzenie, podzielane także np. w pewnych sytuacjach przez Marksa, że “przegłosujemy burżujów, odbierzemy im własność i przeprowadzimy rewolucję od góry”. Okazało się to jednak dość trudne, by nie powiedzieć niemożliwe.

Moje prywatne doświadczenie jest naturalnie krótsze, ale w dużym stopniu pokrywa się z doświadczeniem historycznym. Zaczynałem jako idealistyczny socjaldemokrata o zielonym odcieniu. Działając w ruchu zielonych w latach 90. eksperymentowałem i wyciągałem wnioski. Głosowałem na lewicowe partie, zwłaszcza gdy odwoływały się do idei ekologicznych w programach, itd. Rozczarowanie przyszło jednak dość szybko. Okazało się, że najwyraźniej partie notorycznie nie realizują swoich programów i po prostu czułem się wystrychnięty na dudka. Od końca lat 90. nie chodzę na wybory i nie wyczytałem tego w świętych księgach Bakunina, czy innego Kropotkina, bo po prostu ich wówczas nie znałem. Co prawda czytałem Mać Pariadkę, ale do ruchu anarchistycznego miałem dystans, zwłaszcza, że w Maci dominowały wówczas treści libertariańskie. Na pozycję bojkotu wyborów doprowadziło mnie własne doświadczenie. Wtedy dopiero zacząłem zastanawiać się nad historią parlamentaryzmu. Nie wygląda ona optymistycznie dla zwolenników zmiany za pomocą kartki wyborczej.

Ale nie o historii dziś będę pisał, ale skupię się na współcześnie stawianych argumentach o słuszności czynnego i biernego uczestnictwa w wyborach samorządowych. Weźmy np. oświadczenie Lewicowej Alternatywy, która mimo świadomości ograniczeń obecnego kształtu tzw. “samorządu terytorialnego”, sugeruje, że w związku ze słabością ruchów społecznych dałoby się je niejako ulepić od góry.

Moim zdaniem argument, że skoro ruchy społeczne – pracownicze, lokatorskie, ekologiczne, etc. są słabe, to że budowanie je od dołu to ślepa uliczka i się nie sprawdza. Że wobec tego trzeba być “niedogmatycznym” i spróbować “czegoś innego”. Ten argument jest podwójne nietrafny. Tak naprawdę ruch antyautorytarny na poważnie w budowę ruchów tego rodzaju włączył się w większym stopniu dopiero niedawno. Doświadczenie jest zbyt krótkie, żeby wyciągać z nich wnioski. W dodatku ruch anarchistyczny czy antyautorytarny jako całość wcale tak bardzo jednoznacznie i aktywnie nie działa praktycznie. Więcej jest internetowych albo knajpianych teoretyków, którzy przy piwie obalają system, a jeszcze więcej tych którzy ograniczają działalność do koncertów, czy jednorazowych demonstracji, niż praktyków, którzy ciężko na co dzień wspomagają budowę tych ruchów.

Po drugie w jakiż to sposób słaby ruch ma wyłonić silnego przedstawiciela w samorządzie lokalnym? Zwolennikom wejścia w wyborczą grę wydaje się, że będąc słabymi “na dole” mogą w ogóle dostać się do samorządu, a w dodatku jeszcze w tym samorządzie zdobyć taką pozycję, że wywoła ona sama z siebie jakiś ruch. W jaki sposób amatorzy, dysponujący co najwyżej plakatami na ksero i zerowym budżetem wyborczym będą w stanie pokonać w walce bardziej zamożnych kandydatów? Nawet jeśli jakimś cudownym zrządzeniem losu uda się przepchnąć jednego, czy dwóch kandydatów, to co oni w ogóle tam będą mogli zdziałać? Taka sytuacja raczej zniechęci potencjalnych zwolenników, bo ujawni kompletną słabość polityczną tych ludzi, a nie zbuduje jakikolwiek ruch.

Żeby wstawić paru posłów socjaldemokracja musiała tu i ówdzie stoczyć wiele walk, zbudować ruch i maszynę wyborczą, a i tak wiele nie zdziałali, a system sprawnie ich wchłonął. Chyba że naszych drogich aktywistów zadowala pozycja jaką przed wojną mieli komunistyczni posłowie w polskim parlamencie. Totalnie izolowani przez inne partie, jedyne co mogli, to walić w pulpit podczas przemówienia Piłsudskiego. Bardziej śmieszno niż straszno.

Tak więc należy się zastanowić, czy to nie tyle dotychczasowa taktyka, co jej realizacja jest słaba. Tutaj w każdym razie można mieć jeszcze jakieś nadzieje na poprawę. Natomiast sprawa z wyborami z góry skazana jest na porażkę. Moja teza wynika z doświadczeń paru osób ze środowisk wolnościowych, ale nie tylko, które znam, a które startowały. Te osoby albo nie zostały wybrane, jak pewien znany mi profesor ze Szczecina, bo jego marne małe plakaty na które wydawał swoje grosiki, ginęły w powodzi kolorowych bilbordów bogatych kandydatów, albo inni gdy zostali wybrani, bo np. weszli na listy znanej partii, sami ulegli magicznej przemianie politycznej i tyle widziano ich radykalizm. To są praktyczne przykłady z ostatnich lat, z tego kraju, nie Hiszpanii lat 30. Odpada więc argument o rzekomej “nowości” wchodzenia w struktury polityczne państwa w ruchu anarchistycznym. Mamy tych doświadczeń trochę i nie wyglądają zbyt przekonująco.

Czasami pada również argument, że przecież jestem zwolennikiem samorządności, więc samorząd terytorialny powinien być dla mnie strawny. To prawda, jestem za samorządnością, ale jak słusznie zauważył Oskar Szwabowski, samorządność ma co najmniej dwa znaczenia. Ruch antyautorytarny opowiada się za samorządnością, która oznacza podejmowanie decyzji dotyczących danej społeczności przez samą społeczność, a nie osoby, które wybierze, aby decydowały za nich.

Samorząd terytorialny to organ państwowy, który jest kopią w mniejszej skali parlamentaryzmu. Nasi lokalni posłowie, czyli radni, nie są wiązani mandatami, nie muszą specjalnie obawiać się odwołania w razie niewypełniania go. Rady miast przypominają mały sejm. Nie wiem dlaczego lokalny parlament ma szczególnie być lepszy od tego ogólnokrajowego. Moje doświadczenie mówi mi, że jest odwrotnie. Często lokalne władze są bardziej skorumpowane (bo są tańsze), niż te krajowe.

W latach 90. miałem nieco kontaktów z samorządem miejskim w działalności społecznej i naoglądałem się takich przekrętów, o jakich nawet w sejmie byłoby trudno. Np. zakładanie przez żonę radnego stowarzyszenia, aby pompować kasę na działalność społeczną do ich kieszeni, to była norma. Oczywiście dla niezależnych stowarzyszeń, zwłaszcza krytycznych wobec władzy, zdobycie kasy na działalność graniczy z cudem.

Samorząd lokalny najczęściej więc przypomina raczej oligarchię, niż demokrację. Osoby, które autentycznie chciałyby coś zrobić dla lokalnej społeczności, a jakimś cudem dostały się do rady, są izolowane i nazywane “oszołomami”. Taka jest praktyka władzy i uważam, że to nie wynika z jakiegoś szczególnego charakteru tych konkretnych osób, ale struktury, która korumpuje nawet szlachetne jednostki, a co dopiero mówić o przeciętniakach. To struktura wymusza określone zachowania, jeśli chce się w jej ramach przetrwać. Argumenty Lewicowej nomen omen Alternatywy przypominają mi trochę argumenty prawicowego PiS – struktura strukturą, ale nasi będą moralnie czyści, sto razy lepiej przygotowani i będą ponad to. W praktyce PiS to także się nie udało, jak wiemy. To struktura przede wszystkim kształtuje określone postawy, określone schematy działania jednostek. Ci, którzy nie pasują do struktury są eliminowani.

Jest jeszcze jeden argument, mało moralistyczny a bardziej praktyczny jak sądzę, który powinni przemyśleć ci, którzy się wahają. Wszyscy wiemy ile wysiłku trzeba poświęcić, żeby zbudować maszynkę wyborczą. Ile trzeba funduszy zdobyć, żeby mieć szansę na wybór, ile czasu poświęcić na agitację wyborczą? A wynik i tak jest niepewny. Także gwarancji żadnej nie ma, że ci których wybraliśmy sprostają postawionemu przez ruch zadaniu, bo przecież nic ich nie wiąże, żaden mandat, a podobno tylko krowa nie zmienia poglądów.

Czy nie lepiej te marne środki, które posiadamy zamiast mnożyć w tysiącach taktyk, skoncentrować na tym, co nam jakoś jeszcze wychodzi – na codziennej działalności wśród ludzi. Z zawodowymi politykami w ich szaradach i propagandzie raczej nie wygramy. Za to politycy czują się zagubieni, tam gdzie my czujemy się, w porównaniu z nimi, jak ryby w wodzie – na ulicach i zakładach pracy. Nie warto stawiać tego na szali i przekombinowywać. Popatrzmy np. jak śmiesznie wygląda taki Blumsztajn, który nagle postanowił robić politykę na ulicy, a kompletnie się w tym pogubił, wystraszył i gdyby nie anarchiści to pewne dostałby od kiboli po gębie. Albo Palikot, który mimo potężnych środków i przyjaznych mediów, nie potrafi nawet zorganizować poważnej demonstracji antyklerykalnej.

Róbmy dalej to co robimy, a w końcu będą z tego jakieś pozytywne owoce. A nawet jeśli nie będzie ich wiele, to i tak to co już teraz robimy przynosi więcej dobrego, niż branie udział w szopce wyborczej, czy nawet tracenie czasu na dyskusje o tym.

Moim zdaniem nie możemy iść pozornie łatwiejszą drogą przetartą przez socjaldemokrację, ale wybrać może trudniejszą, ale za to stanowiącą prawdziwą teoriopraktyczną alternatywę dla zastanej polityki. Nasz ruch jest ostatnim, który nie skompromitował się tak jak pozostałe nurty polityczne i teraz to w naszych rękach znajduje się “złoty róg”, nawet jeśli to w obecnym stanie aktywności społecznej wydaje się absurdalne. Spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność i nie możemy popełnić tych samych błędów i zawieść ludzi nierozważnymi decyzjami politycznymi.

Xavier